Jak (nie) zamordowałem Witolda Krassowskiego
Naście lat temu jako dorosły już facet, wziąłem aparat do ręki i pierwszy raz z głową zwolniłem migawkę. Przyłożyłem oko do wizjera z zamysłem, że będę zdjęciami opowiadał. Opowiadanie wpierw szło kulawo. Im bardziej byłem zachwycony w chwili zwalniania spustu, tym większą mizerię oglądałem na odbitkach. Poszedłem do jedynego wtedy fotografa w kraju, który prócz tego, że genialnie fotografował wiedział dlaczego to robi, co jest celem i potrafił to matematycznie - dwa plus dwa - wyłożyć. Przyniosłem swoje zdjęcia, takie o których myślałem, że coś opowiadają i że są dobre. Witek Krassowski wyrzucił z hukiem wszystkie, zostawił bez entuzjazmu trzy i powiedział dlaczego. Gadaliśmy długo, to znaczy on mówił, ja udawałem, że rozumiem. Na chorobę zapisał lekarstwo:
„przeczytaj Barthes`a, raczej nie pomoże, ale próbować możesz”.
Nigdy więcej zdjęć swoich Witkowi nie pokazałem. Zbyt wrażliwy na krytykę uznałem, że kolejnych egzekucji na moich zdjęciach, któryś z nas mógłby nie przeżyć. Za to przeczytałem Barthes`a. Na początek trzy razy.
Trochę książek o fotografii opublikowano, ale właściwie jest tylko jedna, na którą wszyscy pozostali autorzy się powołują, cytują, trawestują: „Światło obrazu”. Fotografia ma się nieźle od dwóch wieków, w tym czasie wyprodukowano miliony zdjęć (ponoć w zeszłym roku tyle ile w całej dotychczasowej historii), a o tej najpłodniejszej ze sztuk wizualnych napisano jedną książkę wartą uwagi? Jedną książeczkę? Za mało? Tak, pioruńsko mało, ale i w zupełności wystarczająco. Wszystko co trzeba w tej księdze ksiąg fotografów jest. I jest nie tam gdzie wszyscy myślą i tę myśl powielają, czyli w definicji i opisie punktum.
Wybitny filozof wprzęga aparaturę fenomenologiczną, źródłową analizę zdjęcia jako takiego, żeby nam powiedzieć: zdjęcie dobre czy nie, kwestia gustu. Bo też kiedy przebrniemy przez arcyciężką analizę i dowiemy się czym punktum jest - a to punktum ma sprawić, że fotografia jest warta uwagi - uzmysłowimy sobie równocześnie, że każdy może znajdować punktum w innym miejscu lub nie widzieć go wcale. Czyli na końcu zostajemy sami – jedyna i ostateczna instancja. Okrutna prawda, prawda? Ale dlaczego okrutna, skoro uwalniająca?
Od czasów Fromma z grubsza to rozumiemy, każda wolność smakuje tylko na początku. Szybko człowiekowi robi się z nią nieswojo, na końcu koszmarnie i szuka udręczony wodza.
Z wolnością w fotografii, że powiem coś od siebie, jest analogicznie. Fotograf w swym szczenięcym okresie odkrywszy, że sam dla siebie jest ostatecznym kierunkowskazem, głupieje natychmiast i w tej samej chwili szuka swojego Broomberga z Chanarinem, Andersa Petersena, Trenta Parka, Aleca Sotha czy nawet – o zgrozo – Alexa Webb`a.
A poszukiwanie własnego stylu poprzez naśladownictwo jest pułapką, choć w okresie dziecięcym fotografów dość chyba powszechną. Trzeba powiedzieć, że poszukiwanie własnego stylu samo w sobie jest chorobą zdradliwą, bo nie dającą objawów i słabo poddająca się leczeniu. Dość powiedzieć, że przypadłość ta dopada też twórców uznanych, którzy styl znaleźli, ale stali się jego zakładnikami i miast pokazywać siłę własnej wizji zajmują się reprodukowaniem stylu (o czym szerzej przy innej okazji).
Rzecz nie w znalezieniu własnego stylu w rozumieniu własnego sposobu obrazowania, wizualnej matrycy opartej na warsztacie, wizualnym podobieństwie. Rzecz w zrozumieniu, co stanowi o sile naszego przekazu, który generujemy przy pomocy zdjęć. Celnie to objaśnia Nadav Kander w rozmowie dla Lens Culture towarzyszącej warsztatom Unseen Talent Award: „Przez wiele lat fotografowałem krajobrazy nie zdając sobie sprawy co jest linkiem dla całej mojej twórczości. Po długim czasie zorientowałem się, że zawsze atrakcyjne były dla mnie te krajobrazy, na których widoczna była ingerencja człowieka”. I w innym miejscu:
„Trzeba siebie samemu odkryć, znaleźć własną drogę, stworzyć własny język. Aby to zrobić w fotografii, trzeba spojrzeć na zdjęcia, określić co lubisz, a czego nie, a następnie dowiedzieć się, dlaczego coś ci się podoba.”
A później to z pieczołowitością pielęgnować, dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Cierpliwie siać. Plon będzie wtedy obfity i co zbiór powtarzalny. Siła autorskiej wizji wyczuwalna i rozpoznawalna.
Co do najlepszego kawałka o fotografii w literaturze to znajdujemy go u Barthes`a w takim momencie „Światła obrazu”, kiedy dopadła nas już rezygnacja i poczucie, że nie sposób powiedzieć coś obiektywnego o tym czym dobra fotografia jest. W miejscu gdzie autor wyliczył już gdzie i w jakich zdjęciach punktum odkrył, a my za diabła tego nie dostrzegliśmy, pojawia się niewinny fragment. Francuz opowiada w nim o jedynym zdjęciu swojej matki na którym znalazł ją, a nie jej wizerunek, podobiznę, maskę. Przeczytacie tysiąc rozmów z portrecistami, setkę wykładów o teorii fotografii i wrócicie na końcu do tych trzech stroniczek biblii fotografów, gdzie jest wszystko na temat istoty portretu. W gruncie rzeczy to, co Barthes pisze o portrecie można rozciągnąć na każdą pojedynczą fotografię.
Serducho, nie oko, a już zapewne nie rozum – odnajduje prawdę, którą obraz fotograficzny przynosi.
Jest to nieczęste, zdarza się wtedy tylko, gdy fotografowi udaje się dotrzeć pod powierzchnię, zedrzeć maskę, nieważne człowiekowi czy każdemu innemu tematowi zdjęciowemu. Kiedy myślimy o narracjach zdjęciowych, czy o dorobku fotografa w dłuższej perspektywie czasowej opis Nadava Kandera wydaje się bardziej przydatny. Siła autorskiej wizji, rozpoznawalny link, jest tym co stanowi czy dorobek jest unikatem czy ledwie podróbką cudzego stylu.
O tym, dlaczego nie należy naśladować a szukać własnej ścieżki i próbować zrozumieć co jest w tej ścieżce wartościowe, unikalne, własne dowiedziałem się z doświadczenia. Krassowskiemu wdzięczny jestem, bo podsunął mi Barthes`a i zdarza mi się nadal wracać do tych trzech niezwykłych stronic "Światła obrazu". Nie mam w swych zasobach takiego zdjęcia swojej nieżyjącej już mamy, na której odnajdywałbym ją samą – a nie jej maskę czy podobiznę. Nie zdążyłem przed jej śmiercią skutecznie podejść do niej z aparatem, żeby zrobić to co powinienem – zdjąć ją tak, bym dzisiaj patrząc na zdjęcie rozpoznawał z gęsią skórką ją samą. I też nie wiem, czy dziś to też byłoby możliwe. Może uczyniłby to zdolny fotograf, ale nie tak blisko emocjonalnie związany jak ja? Może jest tak, że stajemy się celnymi fotografami wobec tematów nam bliskich, ale tych zupełnie najbliższych – już niekoniecznie? A może to nie tylko kwestia zdolności fotografa, lecz też otwartości modela/obiektu? Jak to było w Twoim doświadczeniu – drogi czytelniku – jeśli jesteś fotografem, czy też fotografii miłośnikiem? Zapraszam do komentarzy na FB.