Messi czy Ronaldo?
Na piłce nożnej zna się każdy. Wszyscy wiedzą, że dwóch największych współczesnych gigantów futbolu to Messi i Ronaldo. O przepraszam, ludzkość dzieli się pół na pół. Pierwsza połowa uważa, że gigantem najczystszym, piłkarzem wszech czasów jest Messi. Druga zaś nie ma najmniejszych wątpliwości, że jest nim Ronaldo. Obie strony czasem się o to sprzeczają, ale ponieważ w takich tematach jak piłka nożna dyskutować nie ma o czym, przecież wszyscy wszystko wiedzą, jedni drugich osądzają o brak wiedzy, a nawet gorzej, o głupotę.
Przecież wiadomo ostatecznie, że Messi.
Z fotografią jest podobnie, chociaż dużo prościej. Wszyscy się na niej znają i wszyscy wszystko o niej wiedzą. Przecież na zdjęcie wystarczy spojrzeć i już wiadomo – ok, czy do bani. Świat jednak tutaj nie dzieli się na żadne połowy. Całość zagarnia jeden gigant i nie słyszałem żadnej jeszcze dyskusji, nawet grama sporu, czy cienia powątpiewania. Wszystko jest tu jasne i proste. Fotografem numer jeden wszech czasów jest Roger Ballen. To nic, że być może drogi czytelniku, pierwszy raz słyszysz to nazwisko. Albo coś słyszałeś, ale myślałeś, że to członek kapeli Die Antword. Albo, co najgorsze, znasz go świetnie, ale w życiu nie pomyślałbyś, że jest aż tak dobry. Możesz być czytelniku spokojny. Znam się na fotografii jak nikt (na piłce nożnej ma się rozumieć również), wiem kto to Ballen, twierdzę że jest najlepszy i obsadzam go jako kołcz w jedenastce wszech czasów na samym czubie z numerem „jedenaście”.
Dokąd nie wysiadły mi kolana zasuwałem na boisku bardzo chętnie i na początku z świetnymi rezultatami. Trampkarzem byłem – wcale tego nie kryję - utalentowanym. Ojciec, wszyscy wujkowie w rodzinie, kumple na podwórku, nie mieli wątpliwości: talent czysty, lewa noga diament. W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia ludność ulicy Piastów w Szczecinie drżała na samą myśl, że zobaczy mnie kiedyś w telewizji jak śmigam po lewym skrzydle w trykocie z orzełkiem na piersiach i rozbrajam obrony kolejno: niemiecką, angielską, w półfinale włoską a w finale brazylijską. Mistrzostw świata oczywiście. Skończyło się jak się skończyć musiało, na dwóch treningach w Stali Stoczni Szczecin. Obrażony, że co prawda biegam po lewym skrzydle, ale obrony ledwie, a jest to przecież dla talentu czystego obraza najcięższa (poza może jeszcze obstawieniem bramki), na trzecim treningu się nie pojawiłem. Piłkarzem nie zostałem, trenerem stałem się dziś i dziś właśnie obsadzam Rogera Ballena na szpicy jedenastki fotografów wszystkich wieków, choć nie mam bladego pojęcia czy człowiek choć raz wybiegł na boisko, czy choć dwa treningi w jakiejś nowojorskiej drużynie odbył i czy talent choć w części miał równie wielki jak mój.
Skąd pomysł, że Ballen miałby być najbardziej bramkostrzelnym napastnikiem w historii fotografii? Od dwóch dekad rozsmakowuję się na przemian w widowiskach piłkarskich i książkach fotograficznych. Oglądam wszystko co zapowiada się ciekawie, no prawie wszystko, doba jednak ma tyle ile ma. Staram się przynajmniej nie pominąć finału Ligi Mistrzów i rozstrzygnięć Paris Photo. Próbuję być na bieżąco w historii, teorii i praktyce obu dziedzin.
Czytam Barthes`a, słucham Szpakowskiego. Czytam Steca na przemian z poradnikiem Kasi Tusk.
Musicie przyznać, coś na temat wiedzieć muszę. To przecież już dwie dekady, plus doświadczenia ze Stali Stocznia Szczecin.
Roger Ballen jest debeściakiem i teraz już śmiertelnie poważnie powiem Wam dlaczego. Co prawda biegałem sobie jako pacholę po nierównych szczecińskich boiskach ze skutkiem mizernym, jednak parę lat później, bieganie po polskich miastach i miasteczkach jako fotoreporter dało wynik nieco lepszy. Robotę dostałem, płacą mi za nią do dziś. Nauczyła mnie ta robota wiele, długo myślałem, że fotoreporterzy robią najlepszą fotografię świata i pewnie myślałbym tak do dziś, gdybym nie zobaczył „Outland” Ballena właśnie, a potem „Shadow Chamber” i „Boarding House” (jeśli nie znacie, wpiszcie w wyszukiwarkę, w necie wszystko jest). Na początku walczyłem z obrazami, którymi w łeb przywalił mi Amerykanin. Żyłem dotąd dogmatem, że królową wszystkich fotografii jest fotografia niepozowana. Aż tu przyszedł facet i pokazał statyczne, upozowane, a do tego – o zgrozo - portrety. I rozsadza nimi moją głowę od środka. Wiele miesięcy minęło nim doszedłem z tym fotografem do porozumienia, właściwie nim doszedłem do porozumienia z samym sobą. I pogodziłem z faktem:
fotoreporterzy nie robią najlepszej fotografii świata, zdjęcia nie muszą być niepozowane, żeby działały na mnie jako odbiorcę w sposób miażdżący.
Co właściwie się dzieje w obrazach Ballena, co czyni go w moich oczach fotografem nie mającym godnego rywala w historii fotografii? Ludzi biednych, osób na marginesie głównego nurtu, mieszkańców przedmieść, freaków, osób niepełnosprawnych, innych dziwadeł ludzkich, przed Ballenem fotografowało wielu. Z kanonu znana jest głównie Diane Arbus, Mary Ellen Mark, z niezłymi skutkami działa do dziś Bruce Gilden. Ballen zaczął fotografować wykluczonych i innych odmieńców, rezygnując z wielkiego anturażu publicystycznego, towarzyszącego dotychczasowym próbom. Są dwa momenty kluczowe w fotografii Ballena, czyniące jego obrazy niedościgłymi. Pierwszym, jest ulokowanie bohaterów swoich zdjęć „poza” miejscem i czasem. Pomieszczenia, w których są fotografowani nie zdradzają lokalizacji. Szare ściany, rekwizyty, które możemy znaleźć w dowolnym miejscu globu powodują, że dla odbiorcy informacja „kiedy” i „gdzie” jest bez znaczenia. Oczywiście meble, kable, inne detale zdradzają iż rzeczywistość przedstawiona jest we współczesności, ale ich obecność nie odciąga naszej uwagi od tego co jest klu przekazu. Drugim czynnikiem – i tu znajdujemy istotę fenomenu ballenowskiej wizji –
jest niezwykle silne wyrażenie obrazem tego, co w człowieku pierwotne i oczyszczone z kultury.
Wyraz twarzy osoby niepełnosprawnej intelektualnie, rysunki a właściwie bohomazy charakterystyczne dla nieociosanej twórczości dziecka, zwierzęta w bliskim otoczeniu człowieka, wszystko co znajdujemy w kadrach jest poza tym, co w życiu społecznym człowieka uporządkowane, zapoznane, oswojone. Siła z jaką działają obrazy Ballena, polega na dotarciu do naszych podświadomych lęków, do podskórnych źródeł naszego życia emocjonalnego, tej części naszego życia duchowego, który w wyniku wychowania i nauki pozostaje w ukryciu, jest zepchnięte do cienia. Właściwie twórczość Ballena powinna towarzyszyć równolegle lekturze Carla Gustawa Junga, wielkiego psychologa głębi. Gigantyczne dzieła fotografa i psychologa przenikają się i uzupełniają. Ballen nie przypadkiem do twórczości Junga się odwołuje, szkoda że nie dowiemy się nigdy jak ten drugi zareagowałby na zdjęcia autora „Outland”.
W czym zatem ustępują wizje Arbus czy Gildena wizji ballenowskiej? Wszystkie są doskonałe, ale Ballen jako jedyny oczyszcza jak to tylko możliwe obraz z teraźniejszości. Odrzuca kolor, fotografuje we wnętrzach, tworzy de facto scenę, na której odgrywa potem niezrównany spektakl o ludzkiej pierwotności. I będzie on – nie mam tu cienia wątpliwości – za 200 lat bardziej uniwersalny, niż bliższa dziennikarskiej fotografii twórczość Arbus czy Gildena. A co z autorami takimi jak Antoine D`Agata, Michael Ackermann, a w Polsce ostatnio Piotr Zbierski? Przewaga Ballena polega na wspomnianym już "odczasowieniu", ale też na rezygnacji z trików warsztatowych i wykorzystania celowo niedoskonałości obrazu. Ballen nie potrzebuje prześwietlać, niedoświetlać, winietować, poruszać obrazu, żeby temat przedstawiony na zdjęciu „działał”. Ludzie, zwierzęta, rekwizyty, rysunki na ścianach działają wprost – zamrażający flesz i czarno-biały film to jedyne narzędzia, których potrzebuje Amerykanin, żeby nami wstrząsnąć.
Czy ktoś w jedenastce wszech czasów mógłby w razie kontuzji, niezrozumiałej niedyspozycji innego typu, tego najlepszego strzelca z numerem „jedenaście” zmienić? Jest jakiś Messi czy Ronaldo? Jako kołcz powiem uczciwie, sytuacja jest beznadziejna.
Gigant jest jedyny, samotny i osobny.
Na horyzoncie nic porównywalnego nie widać.
PS. Polecam Państwa uwadze jesienną nowość Rogera Ballena – „The Theater of Apparitions”. Kiedy już myślałem, że mój najulubieńszy Fotograf nic równie dobrego jak “Shadow Chamber” nie powie - bo też ostatnie książki stały się trochę powtórzeniami i powielaniem a w gruncie rzeczy osłabianiem wielkiej wizji - ukazała się niepozorna, mniejsza książeczka, która jeszcze mocniej „gniecie” moje trzewia i robi kaszkę mannę z mózgu.
Dziękuję pięknie za uwagę. Proszę o udostępnianie, lajkowanie i komentowanie, popularnym piłkarzem nie zostałem ale cenionym blogierem chciałbym ;)