Chcesz przejść do historii fotografii? Pokaż portretami koniec świata.
Idziesz spokojnie ulicą, zapadasz się w myślach, mijasz ludzi, witryny sklepowe. Wszystko jak we mgle, półsenne. Nagle wyrasta przed tobą mężczyzna, błyskiem światła daje Ci w twarz, w ułamku sekundy widzisz tylko jego uśmiech, a gdy odzyskujesz przytomność już tylko oddalającą się sylwetkę. Jak się zjawił, tak zniknął.
Fotograf „agresor” – taką metodę pracy przyjął spacerując ulicami Nowego Jorku - Bruce Gilden. W 1992r. należący do agencji Magnum fotograf wydał książkę „Facing New York”, na którą złożyła się seria portretów nowojorczyków. Czarno-biel, szeroki kąt, ujęcie często od dołu, z ostrym bocznym światłem flesza.
Zdjęcie wykonane w 2013r. podczas Przystanku Woodstock sposobem gildenowskim. Niewiele brakowało żeby skończyło się awanturą. Mężczyzna po chwili spokojnej rozmowy uznał jednak, że nie ma nic przeciwko fotografowaniu jego wizerunku.
Metodę stosowaną dotąd przez fotografów prasowych do relacjonowania wypadków, policyjnych zatrzymań, wydarzeń gwałtownych i dramatycznych, Gilden zastosował do sportretowania ludzi, którzy po prostu idą ulicą.
Wybór fotografii wskazuje na to, że fotograf poluje. Nie fotografuje wszystkich, wybiera osobników o specjalnej fotogeniczności. Z wyszukiwania oryginalności znany jest już wcześniej. Genialny materiał o „Coney Island” to socjologiczna obserwacja mikroświata dzielnicy Nowego Jorku, ale też w dużym stopniu polowanie na ludzkie ciekawostki, osobników o wyglądzie odbiegającym od średniej. W sposobie obrazowania w „Facing New York” Gilden dokłada dramatycznie bliską perspektywę i odrealniający flesz. Te zabiegi wzmacniają treść, na którą składają się spacerujące oryginały. Po latach, przy okazji książki „Face” autor objaśnia swoją fascynację ludźmi, których potocznie uważa się brzydkimi: „Zawsze lubiłem (fotografować) ludzi słabszych, takich którzy nie są na szczycie. Identyfikuje się z nimi, bo fotografując ich tak naprawdę fotografuję siebie”.
Ale „Facing New York” jest w moim przekonaniu książką wybitną nie dlatego, że Gilden pochyla się nad „innym”, ani też dlatego, że jest nowatorska wizualnie. Autor dokonuje w tej książce jednej z najciekawszych w historii fotografii wolt w użyciu konwencji fotograficznej. W albumie tym następuje całkowite zerwanie z obowiązującym fotografów prasowych tabu, stanowiącym że fotograf ma być niewidocznym, nieistotnym elementem sytuacji zdjęciowej (w „Coney Island” to jeszcze widać).
Gilden odrzuca z premedytacją zasadę przezroczystości, nakazującą do tej pory fotoreporterom i dokumentalistom wierzyć i udawać, iż nie wpływają na rejestrowany obraz.
Otóż jego sposób zachowania – pojawianie się nagle z rozrzuconymi rękami przed fotografowanym (w jednej ręce aparat przy twarzy, w drugiej lampa błyskowa na kablu) - powoduje zaskoczenie, strach, zdziwienie. Te reakcje widzimy na zdjęciach. Gdybyśmy nie poznali metody jaką przyjął autor, mielibyśmy prawo sądzić, że w centrum Nowego Jorku dzieje się właśnie coś niepokojącego. Źródeł emocji, które widzimy na ich twarzach, w samym obrazie nie jesteśmy w stanie rozpoznać. Fotograf Magnum odrzucając konwencję dziennikarską, daje nam zdjęcia wymykające się zgranym sposobom interpretacji fotografii reporterskiej czy dokumentalnej. Daje obraz świeży i intrygujący. Czyni swój projekt otwarty na odczytywanie nie publicystyczne.
Portretowani na ulicach Nowego Jorku przestają być tylko atrakcyjnie sfotografowanymi przechodniami w wielkim mieście. Intensywność ich obecności w kadrze i niepokój widoczny na twarzach skłania do interpretacji o wymiarze ogólno-humanistycznym.
A my stajemy się – zupełnie przy okazji – świadkami przemiany fotoreportera w Fotografa.
(Zwróćcie uwagę na paradoksalną sytuację, ale doskonale oddającą, jak zdjęcia Gildena stały się uniwersalne w przekazie . Żadna relacja fotoreporterska z ulic Nowego Jorku po ataku na World Trade Center nie miała tej mocy co „Facing New York”. A przecież tyle ciągle słyszymy o sile fotodokumentu, nie zastępowalności fotoreportażu).
Metodę wizualną Gildena do dziś powiela wielu fotografów przy najróżniejszych tematach zdjęciowych. Zwykle jednak powtórzenia ograniczają się do uzyskania efektu formalnego wynikającego z zastosowania flesza na zewnątrz osi materiał fotograficzny/obiektyw i bliskiej odległości fotografa od tematu zdjęciowego. Konwencja „agresora” zostaje czasem przyjęta podczas statycznych sesji portretowych, gdy fotograf zaskakuje czymś portretowanego i rejestruje tę reakcję. Nie znam jednak równie niezwykłej opowieści zdjęciowej, gdzie zachowanie fotografa wpłynęło na to, co wyrażają fotografowane przez niego postaci. Próżno też szukać równie rewolucyjnego zaprzeczenia konwencjom, obowiązującym w fotodokumencie końcówki XX wieku.
Jeśli spodobał Ci się ten tekst udostępnij go na swojej tablicy FB, jeśli się z nim nie zgadzasz - skomentuj. Dzięki za uwagę.