Fotograf w poszukiwaniu Świętego Graala
Każdy fotograf szuka swojego Świętego Graala. Każdemu poszukiwania zajmują inną część życiorysu, zabierają je w innych momentach, niekiedy kończą się po pierwszym zbłądzeniu, czasem są wznawiane po okresach rezygnacji lub pewności, że się Graala znalazło. Prawdopodobnie jest z nim jak z króliczkiem, atrakcyjnym dotąd tylko, dokąd się za nim uganiamy.
Dziś będzie o poszukiwaniach własnego Graala, czyli bardziej o błądzeniu. Jak większość upierdliwych fotografów, czyli takich, którzy się upierają żeby zrozumieć - próbuję rozwikłać, jak to się dzieje, że jedna fotografia do mnie przemawia a inna nie, dlaczego pewna sekwencja obrazów do mnie dociera a inna wcale? Dlaczego te rzeczy zmieniają się w czasie?
Do Todda Hido dojrzewałem latami, na początku jego pejzaże zdawały mi się nużące i zbyt do siebie podobne. Dziś smakuję jego obrazy cmokając przy tym, zwłaszcza gdy stają przede mną jeden po drugim w książce „A Road Divided”. W jego przypadku moje „kubki smakowe” odblokowały się z czasem. Z innymi autorami mam odwrotnie. Alex Webb, którego wystawę dekadę temu oglądałem w Warszawie imponował mi precyzją kompozycji barwnej i czuciem światła. Dziś te same obrazy odbieram jako powierzchowne, nasączone zbyt słodką i banalną w gruncie rzeczy estetyką „National Geographic”. Niezmiennie, od lat kocham twórczość Rogera Ballena – na mojej prywatnej liście fotografa numer jeden wszystkich czasów (o czym było obszerniej w jednym z wpisów).
Czy istnieje jakiś schemat, jakiś klucz do tego, jakie zdjęcia uznaję za dobre?
Pierwsze oglądanie zdjęć było oczywiście takie, jak to chyba powszechnie ludzkości się przydarza, czyli z prostą konstatacją: podoba mi się i już. Zdjęcie to zdjęcie – widać przecież od razu, dobre czy nie. Gdy zacząłem sam fotografować i o tym myśleć, myśleć nad cudzymi zdjęciami - rzecz się komplikowała. Była jednak ciągle względnie prosta. Zwłaszcza po wczesnych rekolekcjach u Witolda Krassowskiego, z których wychodziłem z zadowoleniem pełnym, bo w przekonaniu, że wiem. Uwierzyłem wtedy, że dobra fotografia jest wtedy, gdy działa na emocje. Fotografia jako medium ma niezwykłą zdolność docierania do trzewi, poruszania w nas strun, których istnienia nie podejrzewaliśmy. Jest tu pewna analogiczność z muzyką. Polubiłem więc fotografów, którzy wykorzystywali tę niezwykłą cechę fotografii, pokochałem te zdjęcia, które na mnie „grały”. Sam też próbowałem takie robić.
Wydmy Maspalomas, Gran Canaria, Styczeń 2018
Potrzebowałem jednak dodatkowych rozróżnień. To jedno nie wyjaśniało wielu wątpliwości. Zdjęcia działające na emocje - tak, które w takim razie – nie? Nie po drodze było mi z ogromnym nurtem fotografii amatorskiej, w którym cała zabawa idzie o to, żeby połaskotać nasze oko. Wszystkie tzw. „ładne” zdjęcia wylądowały w koszu moich preferencji. Powierzchowna uroda, sytuacja gdy patrzę, widzę że ładne, ale nie działające na ducha, dyskwalifikowała zdjęcie. Piękny zachód słońca, piękna modelka, nocne niebo pięknie wyrysowane gwiazdami w wyniku ruchu ziemi – 99% tego typu zdjęć uznawałem za bezwartościowe.
Do sfery „dobrego” nie przyjmowałem też fotografii działającej na intelekt. Cały dorobek fotografii akademickiej, konceptualnej, takiej, w której nie zdjęcie a tysiąc rzeczy obok na mnie miały zadziałać – przekreśliłem lekko. Gdy widziałem na wystawie nic ze mną nie robiący obraz i obok wydrukowany opis, mający uzasadniać tenże obraz, poruszyć moje zasoby intelektualne do odkrycia tego, co chciał przekazać autor, grzecznie dziękowałem i odchodziłem.
Wolałem, gdy do pracy głowy popychał mnie impuls emocjonalny wywołany przez obraz.
Właśnie dlatego, że fotografia to potrafi, oczekiwałem od autora wykorzystania potencjału medium. Przyznaję, że właśnie z tego powodu do dziś daleko mi do fotografii konceptualnej, fotografii procesu, czy też twórczości artystów wizualnych używających fotografii. Nie chcę powiedzieć, że nie dostrzegam w ramach tej twórczości rzeczy ciekawych i ważnych. Są one jednak najczęściej intelektualnymi ciekawostkami bardziej, niż ucztą wynikającą z autorskiego błysku. Na mnie w każdym razie działają umiarkowanie.
Podział na zdjęcia działające na emocje, „oko”, czy intelekt szybko stał się niewystarczający. Pojawiła się kolejna i do dziś bardzo ważna dla mnie cecha zdjęć, czy twórczości fotografów mająca być wyróżnikiem tego, co „dobre”. Prace, które podziwiałem od zwyczajnych wyróżniała zwykle niepowtarzalność. Brzmi jak banał, ale ten klucz w wielu momentach był bardzo przydatny do oceny tego, co oglądam. Można naśladować styl, ćwiczyć wizualne kalki, ale powtórzyć jak Trent Parke fotografuje Australię, Awoiska Van Der Molen Wyspy Kanaryjskie, czy Ballen swoich bohaterów, jest niemożliwe. I rzecz dotyczy również pojedynczych zdjęć.
Kunszt i maestrię widać wtedy, gdy czujemy, że nikt nie zobaczyłby i nie pokazał na zdjęciu tego samego - tak samo.
Jeśli zaś widzę zdjęcie, które sam jestem w stanie powielić, umie go powielić setka innych fotografów, dziękuję, może mi się podobać, ale zachwytu we mnie nie wywoła.
Mijają lata, Święty Graal nie jest ani o krok bliżej. Poczucie tego, że coś wiem słabnie i domaga się dodatkowych rozróżnień. Oglądam, smakuję, analizuję, sam robię zdjęcia i dedukuję, kiedy są takie jak bym oczekiwał. Wszystkie opisane dotąd podziały sprawdzają się nieźle - ale nadal - nie do wszystkiego. Od niedawna czuję, że z większą przychylnością przyjmuję zdjęcia, książki czy wystawy, które opuszczają znane i opatrzone konwencje fotograficzne, które demolują znane i rozpoznane konteksty. Fotografują wszyscy i wszystko. Wydaje się, że nic już nas nie jest w stanie zaskoczyć. A jednak to się czasem udaje, lecz te zaskoczenia wynikają zwykle z tego właśnie, że autor znalazł nową konwencję dla swej opowieści, albo nastąpiło przesunięcie kontekstu.
Częściej dziś poszukuję w sekwencjach zdjęć i pojedynczych fotogramach mocniej zawoalowanych impulsów. Właściwie rzeczy kierowane do „oka” czy intelektu, nawet w nowych kontekstach i zupełnie oryginalnych konwencjach omiatam wzrokiem i je opuszczam. Nie działają na mnie (są wyjątki tutaj, bo pokochałem ostatnio obrazy Awoiski Van der Molen, która jest przecież bardzo do „oka”, ale jest tam emocjonalność niezwykle subtelna, wyciszona, która z opóźnieniem ale mocno na mnie "gra"; czy też ostatnia – doskonała - książka Kacpra Kowalskiego – jego fotografia jest bardzo do „oka”, ale w „Over” coraz bardziej wyrafinowana z ewoluującą konwencją, odchodzącą od ilustracyjności pierwszych obrazów Kacpra).
Pozostają ze mną fotografie działające na emocje, docierające do trzewi, ale „kupuję” te, które działają nie wprost. Tutaj mamy wielką panoramę fotografii, z której wyrastam, którą się żywię i którą uprawiam - czyli fotodokument, publicystyka fotograficzna, reportaż, portret. Jednak tutaj rzeczy w wyeksploatowanych konwencjach i bez gry kontekstem też w praktyce coraz rzadziej mnie poruszają. Rzetelna i porządna robota dziennikarza z aparatem pozostaje dla mnie ważna, sam ją zawodowo uprawiam. Świetnie zrobiony reportaż prasowy, klasycznie sfotografowany, bez fajerwerków formalnych, ważki problem społeczny – kupuję jako człowiek ciekawy świata (tu mam dwa świeże przykłady: doskonała publicystyka fotograficzna Mariusza Foreckiego z Rosji, o mechanizmach społeczeństwa zmilitaryzowanego, czy też wysmakowany wizualnie projekt Agaty Grzybowskiej o ludziach, którzy opuścili cywilizację). Jednak jako odbiorca fotografii szukam rzeczy coraz mniej oczywistych, mniej dosłownych. Sam też fotografując reaguję chętniej na impulsy delikatniejsze, takie, które nie mordują odbiorcy bezpośredniością i nie zamykają fotografii na odbiór po pierwszej sekundzie. Ciągle jeszcze jednak chętniej szukam zdjęć, które są o czymś, dotykają istotnych spraw dla człowieka zarówno w sferze prywatnej, jak też publicznej.
Mój Graal czeka. Bliżej nie jestem, wiem mniej niż wiedziałem po pierwszych wizytach u Krassowskiego. Właściwie zgromadzona wiedza i doświadczenie są negatywne. Dotyczą bardziej tego, co nie mieści się w zbiorze "dobrej" fotografii, niż tego co ją definiuje. Może potrzebny mi przewodnik, a może po prostu jest tak, że szukanie jest celem, każdy ma swoją drogę, swoje preferencje, inne „kubki smakowe” zarówno jako fotograf i jako odbiorca. Może wiedza o tym, co to jest „dobra” fotografia wcale nie jest do niczego potrzebna?