top of page

Czy street photography może być cennym dokumentem?


Od kilkunastu lat jesteśmy świadkami ciekawego zjawiska w życiu fotograficznym, będącym echem pogłosek o śmierci fotoreportażu, mianowicie renesansem fotografii ulicznej. Na początku obecnej dekady za granicą rekordy sprzedaży biła publikacja „Street Photography Now”, w Polsce powstała grupa Un-Posed, później powstał cieszący się do dziś dużym zainteresowaniem konkurs Leica Street Photo. Sukcesem stała się też ciekawa inicjatywa wystaw i publikacji Eastreet.



Wraz z wypieraniem fotografii dziennikarskiej z prasy, coraz silniejszym stawianiem w niej na ilustrację, wzmagała się wśród fotografów potrzeba fotografowania przestrzeni publicznej w sposób nieskrępowany, uwolniony od reguł przypisywanym dotąd reportażowi.



Oczywiście początki tego nurtu sięgają połowy ubiegłego wieku i działalności fotografów zajmujących się fotografią społeczną czy fotodokumentem, ale nie związanych ściśle z prasą. Nowa fala popularności street photo, ma zapewne związek z kurczeniem się rynku prasowego, ale chyba bardziej istotnym czynnikiem pobudzającym młodych adeptów do migawkowej fotografii „na mieście” jest Internet i cyfrowy przełom technologiczny w sprzęcie fotograficznym. To łatwość i taniość całego procesu - od zwolnienia migawki, postprodukcję, po publikację, sprowokował odrodzenie tego rodzaju aktywności fotograficznej.


Ciekawe są motywy, kryjące się za silną identyfikacją stritersów. Fotografowie, którzy chętnie zaznaczają swoją przynależność do tego nurtu, wymieniają jednym tchem guru i protoplastów. Z zapałem definiują to, czym się zajmują. Od samego początku przyglądałem się fotografom ulicznym z zazdrością ale i lekkim uśmiechem. Zazdrością, bo udała im się rzecz najtrudniejsza w przygodzie człowieka z aparatem. Zdefiniowali, kim jako fotografowie są i po co używają aparatu.



Na pytania, które wielu fotografom bez odpowiedzi towarzyszą przez całe twórcze życie, stritersi znaleźli odpowiedź w miarę precyzyjną.



Oznaczyli terytorium swej aktywności w przestrzeni publicznej. Niektórzy rozumieją swoją misję wąsko, uprawiając fotografię dokładnie i tylko na ulicach. Dla innych „ulicą” jest wszystko co w przestrzeni publiczne – opera, plac zabaw, podwórze, kafejka itd. Uśmiech mój wzbudzała gorliwość tożsamościowa grupy. Przecież ich guru: Cartier-Bresson, Winogrand, Meyerowitz, Gilden i wielu innych obraziliby się, gdyby ktoś ich chciał włożyć do szuflady z napisem: „street photography”. Każdy z nich uważał siebie w pierwszym rzędzie po prostu fotografem czy nawet artystą. Nawet jeśli przyznawali, że coś takiego jak fotografia uliczna istnieje, to bardziej jako sposób działania, niż definicja uprawianego gatunku.


fot. Damian Chrobak


Ale stritersi są dość uparci i znajdują sporo uzasadnień dla swego przywiązania do street photography jako istotnego spójnika ich działań. Jak to z fotografią bywa, bardziej precyzyjne formułowanie definicji podgatunku trafia na masę problemów. „Czysta” fotografia uliczna ma być według niektórych niepozowana. Ma polegać na łowieniu obrazów wedle idei nieingerencji. Fotograf naciska migawkę, czy też później ogłasza zdjęcie światu, tylko gdy jest pewien, że na żaden z elementów w kadrze jego obecność nie miała wpływu. Inni nie są tak restrykcyjni. Uważają portret czy autoportret wykonany „in public” jako w pełni uprawnioną formę dla street photography. Często za jedną z ważniejszych cech swoich zdjęć stritersi wymieniają niezaangażowanie.



Street photography ma być „czystą”, nie wywołaną żadym nastawieniem czy przekonaniem, reakcją na rzeczywistość.



W odróżnieniu od fotografów prasowych, czy fotoreporterów striters nie rejestruje zorganizowanych form życia społecznego takich jak protest, konferencja prasowa, happening, a już na pewno nie działa w centrum tych zdarzeń. Jego metodą ma być przypadkowe reagowanie, na przypadkowe przejawy życia „ulicznego”. Ta lekkość i bycie poza sferą kreowanych na konkretne potrzeby wydarzeń, powinna też być widoczna – zdaniem wielu utożsamiających się z nurtem – w swobodzie fotografowania. To co uchwycone w kadrze, powinno być pozbawione konwencjonalnego sposobu myślenia o zdjęciu znanego z publikowanych w prasie reportaży i ilustracji. Skrótowo rzecz opisując: striters różni się od fotoreportera brakiem hamulców dotyczących tematu zdjęć, jak i wybranej formy. Łączyć ma ich sposób działania – reagowanie na rzeczywistość bez wpływania na nią. Próba definiowania „do bólu” jest oczywiście bezcelowa, służyć może jedynie tworzeniu ram dla opisu zjawiska, i pokazywać punkt orientacyjny, a nie stanowić matematyczny dowód na istnienie pełnoprawnego gatunku fotograficznego. Pięknie te zmagania z definicją, zderzanie się praktyki fotograficznej z jej owocem, możemy prześledzić na przykładzie pierwszej chyba w Polsce książce autora, silnie identyfikującego się ze street photography.



Wydana przez Pix.House „I see you” Damiana Chrobaka łączy w stylistyce historię nurtu, jego autorską odmianę, ale wymowa książki wykracza znacząco poza ciasne rozumienie street photography.



Po pierwszej „lekturze” książki, nerwowo spoglądałem na okładkę i pierwszą stronę, a także na finałowy opis. Byłem przekonany, że jest tu jakiś błąd, bo autorów powinno być dwóch. Cartier-Bresson i Chrobak. W pierwszej części książki ujrzałem modelowy zestaw fotografii, jakie znamy z albumów współzałożyciela Magnum. Ten sam język, to samo wysmakowanie, kompozycja, reakcja na sytuację, wyczucie detalu – jak u HCB. No ok, może jeszcze kilka kadrów wyjętych bardziej z Doisneau. Ale mimo wszystko widziałem tutaj Francję. Francuską fotografię uliczną wykonaną w Londynie. W drugiej części i potem trzeciej, doświadczyłem nowego autora, dużo ciekawszego niż w tej pierwszej. Doskonałe, emocjonalne kadry, czasem rozedrgane, niekiedy spokojniejsze, ale za każdym razem z fajnym nerwem, silnym autorskim charakterem.


Spokojniejsza lektura wciągnęła mnie na kilku poziomach. Pierwszy związany z narracją, sposobem pokazywania świata przez Chrobaka. Książka jest zbiorem fotografii wykonanych ściśle według prawideł street photography. Według twardego kanonu - nieingerencja i niezaangażowanie. Wchodzimy wraz z autorem kolejnymi obrazami w świat Londynu. Autor obserwuje, daje do zrozumienia, że przypatruje się i niewinnie łowi zdjęcia, nie biorąc udziału w pokazywanym życiu. I nie mamy żadnego powodu, żeby autorowi nie wierzyć. Ale jest jedna fotografia, która kłóci się z zasadami: autoportret Damiana odbijającego się w wystawie sklepowej. Nie możemy powiedzieć, że nie ma tutaj ingerencji. Autor mógł zrobić w tym zdjęciu wszystko w dowolnie wybranym czasie, wybranym świetle, wystudiowanej kompozycji. Oglądając ciąg zdjęć, wchodząc w zadaną sekwencję, fakt iż jest to fotografia inscenizowana jest zupełnie nieistotny.



Wierzymy w ciemno w to zdjęcie, tak samo jak we wszystkie przed nim i każde po nim.



Mamy tutaj jak w soczewce skupiony paradoks – striters publikuje fotografię inscenizowaną, ale nie powoduje to żadnego problemu dla opowieści, nie staje się ona przez to zdjęcie mniej autentyczna. Refleksja, że w gruncie rzeczy pozostałe zdjęcia też mogły powstać w wyniku reakcji na fotografa, też absolutnie w niczym nie przeszkadza. Opowieść Chrobaka jest wiarygodna nie dlatego, że jest fotografem ulicznym, robi zdjęcia niepozowane. Jest wykonana w pewnej konwencji, spójnej wizualnie, konsekwentnej na poziomie treści i formy. Jest opowieścią nasyconą wyraźną wrażliwością fotografa na impulsy pochodzące z fotografowanej rzeczywistości. I ten charakter powoduje, że w tę historię wchodzimy bez reszty. Wierzymy autorowi, a nie jego deklaracji, że wykonuje jakiś rodzaj fotografii.


Drugi poziom, który pobudził mnie do refleksji przy „I see you” wiąże się już nie z konwencją, formą opowiadania, czy określeniem w której osobie autor do nas mówi. Dotyczy tego, o czym ta książka jest. Chrobak i edytująca jego książkę Joanna Kinowska, opowiadając o Londynie, dzielą książkę na trzy sekwencje. W pierwszej fotograf jest obserwatorem, w drugiej na fotografa patrzą wszechobecne „oczy”, w trzeciej znów fotograf obserwuje. W posłowiu otrzymujemy zwięzły komentarz do zdjęć. Londyn to miasto, w którym podgląda się na potęgę. Głównie z kamer przemysłowych. Podglądanie instytucjonalne jest instrumentalne, służy zapobieganiu niepożądanym zachowaniom, lub jako dowód w sprawie. To podglądanie zimne, wyrachowane, odhumanizowane. Tak samo „złe”, bo sprowadzające człowieka do roli konsumenta jest spojrzenie, które pada na nas z wszelkiego typu plakatów, bilbordów, gazet, ulotek. Druga sekwencja w „I see you” jest temu spojrzeniu poświęcona.


Podstawowa refleksja jaką miałem przemierzając narrację Chrobaka i Kinowskiej jest taka: w odhumanizowanym świecie, gdzie wszechobecność różnych „oczu” trudno o intymność i autentyzm, to spojrzenie fotografa jest tym wyjątkowym, bo romantycznym. Takim, który „odławiając” aparatem przejawy autentycznych przeżyć, ludzkich odruchów, pięknych, bo nie zawsze łatwych, emocji - ocala je.



Fotograf eksplorując przestrzeń miejską obdarowuje ją, swym unikatowym spojrzeniem, autorską wrażliwością.



Nadaje jej nową formę, pokazuje jako niezwykłą. Jest w chrobakowym spojrzeniu dużo, z klasycznego, społecznie zaangażowanego patrzenia. Czuć w jego fotografii niepokój, rozedrganie, wrażliwość na człowieka. Dlatego w „I see you” opowieść o tym, że wszędzie w wielkim mieście są oczy: fotografa, kamer, ludzi na bilbordach, to jest dla mnie ledwie naskórek. Pod nim tętni romantyczna - bo z humanistycznym zaangażowaniem - historia o tym, jak obrazy zawładnęły duchem wielkiej metropolii. I o tym, że obrazy zdejmowane przez fotografa mogą nadawać temu światu szlachetny, prawdziwie ludzki rys.


A gdzie tutaj jest fotografia uliczna? Do czego potrzebna jest w rozumieniu fotografii Chrobaka szufladka z napisem: „street photography”? Powiem wprost, jest nieporozumieniem. „I see you” rozsadza tę szufladę na wióry. To świetna fotograficzna opowieść, wobec której etykiety są zupełnie nie na miejscu.


PS. następny wpis na blogu już w środę 14.02 - to będzie gorący komentarz do nominacji World Press Photo 2018. Zapraszam.

Ostatnie posty
Archiwum
Wyszukaj wg tagów
bottom of page